Z wizytą w Khmerskim domu.


Coraz rzadziej można znaleźć miejsca na świecie zapomniane przez wszystkich. Bez nowinek technologicznych, markowych rzeczy oraz wszystkiego co kojarzy się z tak zwaną cywilizacją. Jeszcze trudniej odnaleźć takie miejsca w krajach częściowo utrzymujących się z turystyki. Podobnie jest we współczesnej Kambodży, która po reżimie Pol Pota otworzyła się na świat. W każdej mojej podróży staram się dotrzeć do miejsc autochtonicznych, nieskażonych wszechobecną globalizacją. I coraz trudniej mi je odnaleźć.
Przebywając w Kambodży nie sposób ominąć najsłynniejszych świątyń kompleksu Angkor tutaj. Jednak podczas poruszania się po tym kraju z nieśmiałością i ciekawością zaczęłam przyglądać się żyjącym tam ludziom. Na każdym kroku zaskakiwały mnie domy wznoszone na palach, a wokół nich zbiorniki na wodę, domowe zwierzęta i małe, uprawne poletka. Moja ciekawość wzięła górę i zaryzykowałam. Podczas przejazdu do pływającej wioski na największym jeziorze Kambodży postanowiłam zatrzymać się w przydrożnej miejscowości.


Co prawda pretekstem była znajdująca się tu szkoła, jednak ze względu na to, iż natrafiłam na przerwę w ciągu dnia, postanowiłam przeglądnąć się życiu mieszkańców.

Swoje domy stawiają wysoko nad ziemią a to ze względu na występujące w tym rejonie deszcze monsunowe. Przyglądając się ich konstrukcji ma się wrażenie, że to niestabilne chatki na cieniutkich palikach. Przed domami panuje chaos o ile nie bałagan. Nikt nie przywiązuje uwagi do tego by wokół posesji było czysto.


Kobieta przed swoim domem czyści ryby i kładzie je na plecionej macie do wysuszenia. Unoszący się wokoło zapach nie należał do przyjemnych.


W wiosce znajdował się również przydomowy zakład fryzjerski. Profesjonalny fotel, pamiętający zapewne zamierzchłe czasy stał na ganku, przed nim rozwieszone było lustro i skromne narzędzie fryzjerskie.


Kury swobodnie poruszały się po wiosce, sprawiając wrażenie jakby należały do całej społeczności.


Zaciekawiona coraz bardziej trybem życia Khmerów zapytałam jedną z rodzin o możliwość odwiedzenia ich domu. Z wielkim uśmiechem zaproszono mnie do środka domostwa. Tuz przed wejściem, jak nakazuje obyczaj na wschodzie, należy ściągnąć buty. Dom składał się z jednego dużego pokoju, malutkiej sypialni, pomieszczenie kuchennego oraz werandy na tyłach domu. Zamieszkiwało w nim 2 rodziców , 2 dzieci oraz senior rodu.


Od razu przy wejściu znajdowało się największe pomieszczenie, tak zwany przez nas duży pokój.Deski na podłodze zawierały około centymetrowe szpary. W porównaniu do tego co znajdowało się przed domem pomieszczenie było schludne, czyściutkie, wszystko poukładane a przecież nikt nie spodziewał się gości. Na półkach poukładane rzeczy osobiste, na szafeczce stal telewizor , obok wiatrak czyli prąd w jakiś sposób był podłączony.

Niestety i tutaj bezlitośnie wkradła się nowoczesność. Najmłodsza latorośl nie zwracała w ogóle uwagi na dziwnych gości w swoim domu, gdyż była zajęta grą na telefonie komórkowym.

Z części pokoju wydzielona została mała sypialnia dla rodziców i dzieci. To zwykła przestrzeń, gdzie na podłodze na czas noclegu rozkładane były koce maty a w ciągu dnia składane w jedno miejsce.
Falista blacha, która stanowi pokrycie dachowe, posłużyła do oddzielenia pomieszczeń pokojowych od „kuchni”. I tu szok! Brak jakiegokolwiek mebla, półeczek, o kuchence czy zlewie nie wspominając. Cały proces przygotowywania posiłków odbywa się na podłodze, na małej kuchence gazowej.

Do blaszanych ścian przymocowano plastikowe kosze, kartony, siatki, które służą za „szafki”. Żadne z pomieszczeń nie posiadało oświetlenia. Ponadto nie było tu ani łazienki ani toalety. Życie toczy się tu w zgodzie z naturą.


Tuż z pomieszczeniem kuchennym znajdowała się weranda, królestwo seniora domu, który podczas naszej krótkiej wizyty odpoczywał sobie w hamaku.


W Europie wiele mówi się o ekologii, zwracamy uwagę na środowisko, coraz częściej i lepiej segregujemy śmieci. Tutaj śmieci się wyrzuca … przez okno. Część ulegnie biodegradacji, cześć spożytkują zwierzęta a reszta po prostu przenoszona jest przez naturę z miejsca na miejsce. Nikt nie zwraca na to uwagi.


Pomimo widocznej biedy, brudu, braku bieżącej wody, ludzie witali nas z uśmiechem na twarzy. Na pytanie czy są tu szczęśliwi zdecydowanie odpowiedzieli, ze tak bo przecież mają przy sobie rodzinę i dach nad głową.
Z milczeniem na ustach, ruszyliśmy w stronę pływającej wioski. Woda w jeziorze Tonle Sap nie była zbyt wysoka. Odsłonięte brzegi ukazywały cały brud nagromadzony przez człowieka. Pomimo to mieszkańcy terenów nad jeziorem wchodzili do wody, rozrzucali sieci by dokonać połowów.

Po jakimś czasie zaczęliśmy mijać domy –tratwy, swobodnie unoszące się na wodzie, świątynie i szkoły. Mieszkańcy zajęci swoimi sprawami nie zwracali na nas uwagę. Życie po prostu toczyło się jak co dzień. Dla nas tylko było niepojęte, iż tak można funkcjonować.


Mówi się, że podróże kształcą. Po raz kolejny przekonałam się, że do szczęścia wcale nie potrzebne nam kolejne zasłonki, meble, wazoniki i wszystko to co latami gromadzimy w naszych domach. Konsumpcjonizm wchodzi do naszego życia z butami. Do szczęścia potrzebni nam są bliscy…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *